środa, 31 stycznia 2018

Wreszcie dziewiarsko, trochę czytelniczo, no i oczywiście podróżniczo.

           Minął już miesiąc nowego roku. Oczywiście nie wiadomo kiedy. Myślę, że to przez to, że bardzo dużo się przez ostatnie miesiące działo.
W grudniu z dnia na dzień wylądowałam w Polsce. Problemy zdrowotne mojej mamy zagnały mnie w tenisóweczkach, ale w sweterku z fino od Marzeny, w cienkiej kurteczce (moje najcieplejsze ciuchy w Malezji)  do grudniowej Polski. Ponieważ temat wyjazdu pojawił się nagle, postanowiłam zrobić niespodziankę wszystkim w Polsce i nie pisnęłam słówkiem prawie nikomu. To prawie, to były moje dzieci, Mateusz z Marzeną i Mikołaj. Po raz pierwszy w życiu utrzymałam w tajemnicy takie wydarzenie. Na ogół jestem tak podekscytowana, że natychmiast wszystkim się chwalę. I to było piękne!!! Niesamowite zaskoczenie, łzy i radość na twarzach rodziny i znajomych! Warto było przeżyć takie chwile.
Niestety wyjazd do Polski nie był zbyt fantastycznym przeżyciem. Pierwszy tydzień spędziłam w szpitalu u Mamy (jest już dobrze, a nawet na jej wiek i stan, bardzo dobrze), a drugi w łóżku z temperaturą 39 i pół. Nie spotkałam się z przyjaciółmi, znajomymi, nie zrobiłam zakupów. Przeleżałam prawie calusieńki tydzień. Bałam się, że nie będę w stanie lecieć. Wstałam dzień przed wyjazdem do Warszawy. Do Polski zawiozłam chustę entrelakową dla mamy i cardigan dla mojej kochanej siostrzenicy. Oczywiście żadnych zdjęć nie mam.
Na miejscu zrobiłam owej siostrzenicy komin, też nie doczekał się sesji.
Tydzień temu mój mąż poleciał służbowo do Polski. I tu przygotowaliśmy go lepiej do wyjazdu. Kupiliśmy ciepłą kurtkę, a ja zrobiłam komin i czapkę.
Zdjęcia są słabiutkie, bo robione przy sztucznym świetle i do tego selfie lustrzanką.







Włóczka to baby alpaca, która przywiozłam z Polski, jako pozostałość po szalu dla mnie i Baby Dreamtime Merino 4 ply firmy Patons, druty 3,5 i 3,75.
Bardzo ciepły zestaw. Mam odsłuchy z Polski, że bardzo się sprawdza, bo temperatura trochę odbiega od tej malajskiej.

Nie poznaję się zupełnie, bo mam obecnie na drutach trzy rozpoczęte robótki. Nigdy tak nie robiłam. Zawsze kończyłam jedną i zaczynałam następną. Teraz ciągle chcę coś nowego.
Czymś nowym w moim dziewiarskim życiu jest szydełko. Nowym, bo mnie do niego ciągnie. Do robienia różnych domowych akcesoriów, mam nadzieję, że upiększających dom. Ostatnio bardzo zaintrygowały mnie mandale. Zrobiłam dwie, znalazły swoje miejsce na ścianach. Dzisiaj pokażę wam mniejszą. Nie wiem jak wam, ale mi bardzo się ona podoba.







Wiecie jak wyglądają ściany w wynajmowanych mieszkaniach, olbrzymie połacie pustych, białych powierzchni. Staramy się je pomału zagospodarować. I moje mandale bardzo w tym pomagają.

Teraz trochę będzie o książkach, bo Nowy Rok powitałam z hukiem, czyli z dobra literaturą.
Z Polski, ze względu na limit kilogramów, które mogliśmy ze sobą wziąć, wzięłam tylko takie oto pozycje.


Resztę dokupuję z Publio na kindla.
I tak z tej półki przeczytałam w Nowym Roku:
1. "Dymny. Życie z diabłami i aniołami" Moniki Wąs. Genialna biografia Wiesława Dymnego, artystę o wielu zdolnościach, który jednak żadnej nie potrafił się tak naprawdę poświęcić.
2. "Dymna" Elżbiety Baniewicz. Świetna biografia wielkiego człowieka, a dopiero potem fantastycznej aktorki.
3. "Drwale" Annie Proulx, to prezent świąteczny od wrocławskich dzieci. Jeśli ktoś czytał "Kroniki portowe", albo "Tajemnicę Brokeback Mountain"to nie muszę go zachęcać do lektury tej książki. Wielopokoleniowa saga o drwalach z Kanady, a właściwie powieść o lesie, o tym, jak niszczymy środowisko, jak nasze działania mogą doprowadzić do zagłady. Świetna książka.
4. "Nikt nie widział, nikt nie słyszał..."Małgorzaty Wardy. Opowieść o zaginionych dzieciach. Trzy przeplatające się historie, których tłem są zaginione dzieci. Mocna, ale bardzo dobra książka.
5. 'Fałszerze pieprzu" Moniki Sznajderman. Opowieść o jej korzeniach polsko - żydowskich. To jest wyrzut sumienia. Mocna książka, dająca do myślenia.

To teraz będzie trochę o podróżach.
W połowie stycznia pojechaliśmy do Myanmar, czyli dawnej Birmy. Wyjazd był bardzo krótki, ale pokazał nam, że musimy tam wrócić. Nie jest tak rozwinięty cywilizacyjnie jak Tajlandia, czy Malezja, ale przez to bardzo ciekawy.
Najpierw pojechaliśmy do Nay Pyi Taw, czyli stolicy Myanmar. Jest to najdziwniejsza stolica, jaka znam. Została wybudowana zaledwie w kilka lat i ogłoszono ją jako stolice w 2006 roku. Obszarowo jest olbrzymia, ale jeśli myślicie, że jadąc tam zobaczycie typowe miasto, to się mylicie. Nie ma tam kamienic, wysokich budynków, ruchu ulicznego typowego dla dużego miasta, sklepów ( są dwa małe centra handlowe), restauracji ( kilka w centrach handlowych). Jest dużo hoteli, które zajmują po kilka hektarów powierzchni, a które zapełniają się tylko podczas targów kamieni szlachetnych. Są budynki rządowe, są wille bardzo bogatych generałów. I są szerokie, oświetlone drogi, po których jeździ niewiele samochodów. Tak wygląda stolica Myanmar:





Jest to najdziwniejsze "miasto" jakie widziałam, nie wiadomo po co i dlaczego powstało. Sprawia surrealistyczne, a nawet psychodeliczne wrażenie. Olbrzymie, puste przestrzenie.
Jedyne co w nim fajne to ludzie. Niesamowicie otwarci, uśmiechnięci, przyjaźni. Jest tutaj, jak w całej Birmie bardzo bezpiecznie.
Wzbudzaliśmy tutaj ogromne zainteresowanie, moje blond włosy i łysa głowa mojego męża, która nie była głową mnicha. Dziwne. Ponadto, cieszyli się bardzo, że szanujemy ich świątynie i zakładamy długie  chusty, aby zakryć gołe nogi.
 
                Jest tu jeszcze jedno ciekawe miejsce, które warto zobaczyć, świątynia Uppattasanti Paya. Zbudowana trochę na wzór świątyni Szwedagon W Yangon. Zrobiła na nas duuuże wrażenie. Byliśmy wieczorem, przed zachodem słońca. Ludzi mało, ciepłe światło zachodzącego słońca, delikatna muzyka rozchodząca się wokół z głośników, modlitwy mnichów, to wywołało nasz zachwyt. Niekłamany zachwyt!!!












A to zapowiedź naszej wizyty w Yangon, czyli dawnym Rangoon. To jest dopiero klimatyczne miejsce. Wciąga.




Do następnego razu.